Ciągle coś czytam, choć i tak mniej, niż bym chciał. Zobaczymy, jak wyjdzie z pisaniem o tym czytaniu...
Tomasz Michniewicz to polski dziennikarz, reporter i fotograf młodego pokolenia. W jego dorobku pisarskim natrafić możemy na cztery książki, a już na październik tego roku zaplanowana została premiera piątej pod tytułem „Chrobot”. Moim zdaniem już dziś możemy mówić o nim jako o potencjalnym następcy wielkich polskiego reportażu, jak Ryszard Kapuściński i Wojciech Jagielski.
„Gorączka. W świecie poszukiwaczy skarbów” to pierwsza książka Michniewicza, którą przeczytałem i zarazem druga wydana przez tego autora. Trzeba przyznać, że wydawnictwo Otwarte wykonało kawał dobrej roboty. „Gorączka” wydana jest prześlicznie, a duża liczba rewelacyjnych zdjęć kapitalnie wpływa na immersję czytelnika. Całość wydrukowano na bardzo porządnym papierze. Charakterystyczna dla książek „Otwartego” jest ich duża waga, co z jednej strony ma spore znaczenie, kiedy tak jak ja często zabiera się je ze sobą w podróż, z drugiej jednak sprawia, że „Gorączka” wręcz idealnie leży w dłoni.
Który chłopak wychowany w latach 80. lub 90. nie marzył o tym, by przeżyć przygody rodem z filmów z Indianą Jonesem? Żeby na własnej skórze poczuć, jak to jest znaleźć się w scenie żywcem wyjętej z ulubionego filmu? Jak pokazuje w swoich reportażach Michniewicz, sceny z filmów Spielberga wcale nie są oderwane od rzeczywistości!
Autor zabiera nas w szaloną podróż po całym świecie. Będziemy w niej poszukiwać zatopionych galeonów hiszpańskich konkwistadorów, zajrzymy do wietnamskiego więzienia, zagramy w ruletkę w Vegas i zmierzymy się z kłusownikami w Zimbabwe. Barwne historie opowiadane przez autora pochłonęły mnie bez reszty i nawet nie zauważyłem, kiedy książka stopniowo stała się coraz bardziej poważna i zaangażowana. Z historii o łowcach przygód rodem z hollywoodzkich produkcji przekształciła się w studium ludzkiego dążenia do bogactwa i gorączki złota.
Warto zwrócić uwagę zwłaszcza na dwa elementy książki Michniewicza. Pierwszy z nich to ogromne zaangażowanie autora. To zdecydowanie nie jest kolejny reportaż napisany przez przypadkowego turystę. Michniewicz faktycznie doświadcza przygód zarezerwowanych dotąd dla poszukiwaczy skarbów: zwiedza najeżone pułapkami kopalnie, nurkuje w oceanie poszukując zatopionych statków, a to, czego dokonuje w Afryce sprawia, że ręce same składają się do oklasków. Korzystając z okazji, zachęcam Was do zapoznania się z sytuacją rezerwatu Imire i zorganizowanym przez Michniewicza Projektem Tatende.
Drugi z elementów, o których wspominałem, to świetna kompozycja książki, będącej w zasadzie zbiorem reportaży powiązanych tym samym wątkiem. Historie te przeplatają się z częstotliwością nie pozwalającą się nudzić ani przez chwilę, stale dostarczają świeżych wrażeń. Wrażenie robią również historyczne, fabularyzowane retrospekcje. Bardzo podoba mi się sposób zaplanowania tego utworu i w niczym nie przeszkadzał mi fakt, iż w jednej trzeciej „Gorączka” nie opowiada już o życiu poszukiwaczy skarbów, a raczej o walce z osobami owładniętymi żądzą zdobycia pieniędzy za wszelką cenę.
„Gorączka” Tomka Michniewicza ma wszystko, czego poszukuję w tego typu książkach. Wciąga bez reszty, a równocześnie jest wartościowa i pouczająca.
Dziś recenzja książki, której jako osoba związana zawodowo z siatkówką zwyczajnie nie mogłem przegapić. Biografia legendarnego "Kata", czyli Huberta Jerzego Wagnera, musiała znaleźć się na mojej półce.
Sięgając po tę pozycję bałem się jednego: zbytniej mitologizacji Wagnera. W tzw. "środowisku" nadal jest on żywy, a wielu szkoleniowców wciąż powołuje się na wykorzystywane przez niego metody i przywołuje liczne związane z nim anegdoty. Na szczęście autorom udało się uniknąć tej pułapki, tworząc przy okazji jedną z najlepiej napisanych sportowych biografii, jakie w ostatnim czasie wpadły w moje ręce.
Jerzy Wagner z kart napisanej przez Krzysztofa Mecnera i Grzegorza Wagnera biografii to człowiek z krwi i kości, nie wyidealizowany posąg. To perfekcjonista, człowiek wręcz opętany dążeniem do sukcesu, jednak nie pozbawiony słabości i wad.
Książka napisana jest lekkim, dziennikarskim językiem. W tok narracji wplecione są liczne wypowiedzi samego Wagnera, jak również jego kolegów i rywali oraz tekstów źródłowych i doniesień medialnych "z epoki".
Choć już wcześniej byłem dość dobrze zaznajomiony z biografią "Kata", autorzy zamieścili na kartach książki opisy niejednego wydarzenia, o którym nie miałem bladego pojęcia. Ilustracją tego faktu niech będzie to, że w pewnym momencie przerwałem czytanie i złapałem za telefon, by zadzwonić do osoby, która jako pierwsza opowiedziała mi o reprezentacji Wagnera:
-Tato, wiedziałeś, że kadra Wagnera w Meksyku... - tu niestety nie dokończę, żeby nie odebrać nikomu przyjemności z czytania. Szczerze polecam - nie tylko osobom z branży :)
Czy zanim sięgnąłem po Lewą rękę Boga słyszałem o Paulu Hoffmanie? Absolutnie nie. Czy po lekturze ostatniego tomu jego trylogii o tym tytule kupię kolejne dzieła jego autorstwa? Bez cienia wątpliwości!
Lewa ręka Boga to dość mroczna opowieść o niezwykłym chłopaku. Wychowany w klasztorze fanatyków religijnych nazywających siebie odkupicielami, otrzymuje pełne przygotowanie do tego, by stać się doskonałym generałem i wojownikiem. Z kolejnych kart tej epickiej przygody dowiadujemy się, że młodzieniec został jednak przeznaczony do czegoś więcej, niż los żołnierza lub skrytobójcy.
Hoffman stworzył naprawdę interesujący, choć niepiękny świat. Wychowany w duchu przemocy i ciągłego zagrożenia Thomas Cale - bo tak nazywa się nasz bohater - po ucieczce z Sanktuarium trafia do zupełnie odmiennego świata, który nie do końca jest w stanie zrozumieć. Bynajmniej i w tym świecie nie brak jest zdrady, politycznych intryg i wszelkiej maści skurwysyństwa.
Równocześnie trylogia Hoffmana to prawdziwa gratka dla osób interesujących się dziejami wojen i wojskowości. Autor żywcem przeniósł na karty powieści scenariusze prawdziwych walk z przeszłości. Niegdyś na wykładzie dotyczącym kultury popularnej usłyszałem, że jej fenomen polega w dużej mierze na tym, że czytelnika bawi odczytywanie pewnych zawoalowanych sygnałów i mrugnięć okiem wysyłanych mu przez pisarza. Po lekturze Lewej ręki... mogę w stu procentach potwierdzić. Mnie osobiście największą frajdę sprawiło odnalezienie na kartach utworu historii wojen husyckich.
Ciekawym zabiegiem wykorzystanym przez Hoffmana jest wykorzystanie nazw własnych doskonale znanym nam z realnego świata. Tym sposobem Artemizja z Halikarnasu przeprawia się przez rzekę Missisipi płynącą przez Szwajcarię, której stolicą jest Hiszpańskie Leeds. Na początku w pewnej mierze drażnił mnie ten sposób nazywania miejsc i osób, lecz szybko do niego przywykłem i go doceniłem. No, bo jak tu się nie uśmiechnąć, czytając o stoczonej na miecze bitwie o Pearl Harbor?
Prozę Hoffmana czyta się bardzo dobrze, choć przyznam, że dość specyficznie - tempo akcji mocno faluje. Przydługi opis odczuć wewnętrznych bohatera, teoretycznej rozmowy lub jego samopoczucia potrafi błyskawicznie przerodzić się w ograniczoną do kilku zdań relację z trwającej całe tygodni kampanii wojennej. Zabieg ten sprawia, że książkę czyta się bardzo szybko, na co wpływ mają również często wykorzystywane na końcach rozdziałów cliff-hangery.
Żeby nie przeciągać - bardzo polecam. Trylogia Hoffmana zasługuje w mojej opinii prawo do ustawienia na półce obok Tolkiena, Sapkowskiego, Grzędowicza i innych moich ulubieńców.
Do lektury tego, skądinąd - nienowego już, zbioru opowiadań Jacka Piekary zabierałem się z prawdziwym zapałem. Dlaczego? Powód możemy znaleźć mniej-więcej przed dekadą. Chłopcu, którym wówczas byłem, wpadł w ręce kolejny numer czasopisma "Nowa Fantastyka" (a może był to "Click"? Ale chyba "...Fantastyka") z tytułowym opowiadaniem. Zachwyciło mnie ono, choć - rzecz jasna - nie byłem w stanie zrozumieć przesłania przesyconego seksem i nieco zachwianym poczuciem moralności utworu. Niemniej - tekst na dobre został w mojej pamięci.
Jak stwierdziłem po lekturze całego zbioru - wspomniane wyżej opowiadanie jest zdecydowanie najlepszym w całym tomie. A pozostałe? Tu jest różnie. Zbiór podzielony jest na grupy tematyczne:
-Miłość, seks, nienawiść;
-Świat masek
-Bóg i historia
-Obce światy
Pierwszy z działów podobał mi się zdecydowanie najbardziej. Wszystkie trzy opowiadania wchodzące w jego skład okazały się być naprawdę dobrymi. Bóg i historia to próba kreacji wizji alternatywnych historii świata. Całkiem spodobało mi się opowiadanie typu "co by było gdyby..." o sojuszu Polski z nazistowskimi Niemcami. Pozostałe zupełnie do mnie nie przemawiały. Dwa pozostałe działy to solidne rzemiosło, nie wybijające się jednak w żadnym stopniu ponad przeciętność.
Świat jest pełen chętnych suk nieco mnie zawiódł. Oczekiwałem naprawdę dobrego zbioru, okazał się być jednak jednym z wielu. Przeczytało mi się go całkiem przyjemnie, choć nie mogę powiedzieć, że przez niektóre opowiadania musiałem zwyczajnie brnąć na siłę. Piekara zdecydowanie napisał lepsze rzeczy, ta zasługuje maksymalnie na "3".
Gdybym był reżyserem kina akcji, nakręciłbym ekranizację tej książki. Ewentualnie dołożył wszelkich starań, by została ona zekranizowana w wersji anime. Chętnie sięgnąłbym również po mangowy komiks na jej podstawie.
Czego się spodziewałem, sięgając po "Takeshiego"? Czegoś z pogranicza obiecywanego na okładce "Kill Billa", "Wejścia Smoka", "Dragon Ball" i "Wiedźmina". Dostałem jeszcze coś innego, niemniej, najnowsze dzieło Kossakowskiej dało mi kilka chwil bardzo przyjemnej rozrywki. Ano, kilka chwil, bowiem przeszło 400-stronicową, podzieloną na zgrabne, nie za długie rozdziały pochłania się błyskawicznie.
Co dostajemy za sugerowaną cenę niecałych czterdziestu złotych? Przede wszystkim, co wysuwa się na pierwszy plan, plejadę barwnych, wyrazistych postaci. Dzielni wojownicy z mroczną przeszłością, szaleni gangsterzy, politycy uwikłani w swoje zakulisowe gierki, wyniosłe damy i głupiutkie podlotki... A wszystko to zaserwowane w doskonałym sosie świata przedstawionego przypominającego dawną Japonię.
Utwór Kossakowskiej jest na naszej scenie czymś nowatorskim, przynajmniej dla mnie. Połączenie polskiej szkoły fantasy z japońską mitologią dało bardzo ciekawy efekt. Motyw postaci uciekającej przed swoją przeszłością, a zarazem bezlitośnie przez tę przeszłość ściganej, nie jest niczym nowym, jednak zaserwowany we wspomnianym świecie Wakuni pochłania bez reszty nawet osobę obytą z, bądź co bądź powtarzalnymi, toposami w fantasy. Historia głównego bohatera w mistrzowski sposób splata się z toczącą się wokół "wielką historią". Pierwszy tom sygnalizuje czytelnikowi, że przed głównym bohaterem jeszcze wiele wyzwań, od których może zależeć los cywilizacji... Trudno nie sięgnąć po porównanie do mistrza rodzimej fantastyki Andrzeja Sapkowskiego.
Dodatkowo Kossakowska dorzuca do tego dymiącego kociołka love story. Cóż, czytając wewnętrzne dialogi bohaterów w kwestiach damsko-męskich kilka razy się uśmiechnąłem. A więc TAK to widzą kobiety? :-)
"Takeshi, Cień Śmierci" to bardzo przyjemna lektura. Dostarcza dużo rozrywki, równocześnie skłaniając do zastanowienia na temat poczucia obowiązku, honoru czy lojalności wobec przyjaciół. Polecam!
Etap książek o samorozwoju mam już jakiś czas za sobą. Był taki okres w moim życiu, kiedy wręcz pochłaniałem wszelkie tego typu pozycje dostępne na rynku. Niektóre dały mi dużo, inne mniej, jeszcze inne natomiast narobiły mi tylko bałaganu w głowie.
Dziś znacznie częściej sięgam po wartościową beletrystykę, nie czuję potrzeby korzystania z różnej maści coachingowych poradników. Wyjątkiem są książki wydawane przez osoby, z którymi było mi dane walić wódę. Do tej kategorii zakwalifikować można Volanta.
Zacząłem czytanie dzieł Michała od drugiego z nich - Sex Catcher. Zaraz po tej książce sięgnąłem po chwalony w recenzjach Piąty Poziom. Cóż mogę powiedzieć o obu pozycjach?
Są dobre. Nie znalazłem w nich zbyt wiele nowego, ale jestem stuprocentowo przekonany, że książki te mają moc zmiany sposobu myślenia o sobie i o świecie bardzo wielu osób. To szokujące, jak wielu facetów boi się żyć prawdziwym życiem - tak, jakby obecna generacja samców zostawiła gdzieś jaja i nie była w stanie ich odnaleźć.
Druga rzecz, niezmiernie dla mnie - jako polonisty - ważna: język. NIGDY tak dobrze nie czytało mi się żadnej książki dotyczącej rozwoju. Michał ma prawdziwy talent pisarski, z powodzeniem mógłby zostać zawodowym felietonistą. W merytorykę książki wspaniale wkomponowane są barwnie opisane przykłady i anegdoty, przy których śmiałem się w głos. A musicie wiedzieć, że nieczęsto mi się to zdarza przy czytaniu. Przeczytam każdą kolejną książkę Volanta, choćby była poradnikiem wiązania butów albo obsługi wiertarki udarowej. Jestem przekonany, że i w tych przypadkach by sobie poradził.
W ramach koleżeńskiej reklamy - obie książki Michała możecie kupić pod tym adresem:
http://sklep.volantification.pl/
Korzystając z okazji - wybaczcie mi spadek aktywności na blogu, za dwa tygodnie bronię magistra, a praca kierownika drużyny sportowej nie zapewnia mi braku wrażeń.
Przy okazji recenzji innych pozycji pióra Jakuba Ćwieka obiecałem, że zrecenzuję również Dreszcza. Tak, tak - świadomie odmieniam to w ten sposób, jest to bowiem przybrane imię bohatera wykreowanego przez mojego ulubionego polskiego autora fantastyki młodego pokolenia.
Jak pisałem już w jednym z poprzednich tekstów, lubię pisarstwo Ćwieka za jego lekkość, którą uratował mnie od nudy podczas wakacji na Cyprze i obowiązkowych wielogodzinnych kąpieli słonecznych. Serwuje nam kawał dobrej zabawy z interesującą przygodą bez zbytniego patosu. Zrazi to może tych, którzy w każdej książce poszukują górnych i chmurnych ukrytych sensów, ale mnie jak najbardziej pasuje.
Tytułowy Dreszcz, czyli Rysiek Zwierz Zwierzchowski, to wyrazista postać podstarzałego outsidera. Wiecznie pijany, hałaśliwy, finezyjny i kompletnie nieprzystosowany do życia w społeczeństwie - ot, klasyk gatunku. Co jednak, gdyby tego typu osoba nagle zyskała nadludzkie możliwości znane z amerykańskich komiksów? Mogłoby być ciekawie, prawda? Tak też jest.
Postacie Ćwieka nie są przesadnie głębokie, jednak każda z nich jest wyraźnie zarysowana, zapadająca w pamięć. Rockman to rockman, stary Ślązak to stary Ślązak... Szalenie bawiły mnie inne postacie o nadprzyrodzonych mocach, na które na kartach tejże książki trafia Dreszcz. Chciałbym napisać na ich temat więcej, jednak wstrzymam się od tego, by nie popsuć nikomu zabawy.
Na początku książki Ćwiek, zapewne nauczony spadającymi nań po poprzednich tytułach falach idiotycznej krytyki prawicowej części czytelników, lojalnie ostrzega: ...gdy tylko skończy się ta strona i przewrócisz kartkę, jednocześnie skończy się dla Ciebie strefa ochronna. Możesz więc zaprzestać lektury w tym miejscu i przyjść na spotkanie autorskie, a ja narysuję Ci pod tym wstępem kwiatek jako symbol Twojej nieskalanej niewinności. Jeśli jesteś osobą skorą do obrażania się na autorów za zbyt ofensywne poczucie humoru i absolutny brak poprawności politycznej, ta książka nie jest dla Ciebie.
Dreszcz, podobnie jak Chłopcy, to kawał doskonałej rozrywki. Jak zwykle u Ćwieka, przesycony dziesiątkami nawiązań do kultury popularnej (uwielbiam wyłapywać te smaczki), niepoprawny i ryczący na cały regulator. Mnie, jako fanowi twórczości AC/DC, musiało się spodobać. Myślę, że osobom, które nie należą do rock'n'rollowej braci, też.
Mimochodem, czas na dygresję: przypomniała mi się scenka, kiedy przed meczem siatkówki puściłem na rozgrzewce właśnie AC/DC - najbardziej energetyczną grupę w historii wszechświata. Usłyszałem wtedy od jednej ze swoich siatkarek: Hej, puść coś żywszego, techno jakieś czy coś... Autor Dreszcza płakałby rzewnymi łzami.
Andrzej Sapkowski to niekwestionowany boss polskiej fantastyki. Nikt w branży nie osiągnął i jeszcze długo nie osiągnie tego, co on. Zapierająca dech w piersiach saga o wiedźminie, po niej zaś również bardzo dobra trylogia husycka - trudno więc się dziwić, że każda kolejna pozycja wydana przez tego autora spotyka się z ogromnymi oczekiwaniami fandomu. Nauczony doświadczeniami z wieloma wcześniejszymi książkami, wobec których miałem jakiekolwiek oczekiwania, podszedłem do tego tytułu z rezerwą. Na szczęście tym razem było to niepotrzebne - powieść jest naprawdę dobra.
Sapkowski przenosi nas ze światów magii i miecza wprost do zakurzonego Afganistanu w trakcie sowieckiej interwencji (1979-89). Trudno o realia bardziej odarte z magiczności, prawda? A jednak, coś tam się znajdzie... Choć pozycję tę sklasyfikowałbym raczej jako przynależną do nurtu magic realism, niż fantasy.
Jak czujemy się po zagłębieniu w uniwersum Żmiji? Trochę tak, jakbyśmy się nagle znaleźli w środku świetnego rosyjskiego filmu Dziewiąta kompania, doprawionego nieco nutką orientu, powieści historycznej (i to takiej opartej na kilku różnych epokach!) i wspomnianej wcześniej kropli magii rodem z Baśni tysiąca i jednej nocy. Miód!
Pisarsko Sapkowski wypadł jak zwykle rewelacyjnie. Akcja jest dynamiczna, opisy szczegółowe (może nieco poetyckie?), bohaterowie wyraziści. Podobał mi się zabieg polegający na wplataniu do tekstu zdań w językach bohaterów - angielskim, starogreckim, arabskim, rosyjskim. Zabieg ten w połączeniu z wykorzystaniem specjalistycznej terminologii wojskowej sprawia, że otrzymujemy pozycję, o której można powiedzieć, iż jest niezwykle realna... Jak na fantastykę.
Sapkowski uniósł brzemię oczekiwań. Być może tej niewielkiej powieści brakuje rozmachu wiedźmina i trylogii husyckiej, lecz stanowi ona bardzo dobrze skonstruowaną całość. Polecam nie tylko fanom fantastyki!
Kto z nas nie zachwycał się w dzieciństwie przygodami Piotrusia Pana i jego potyczkami z kapitanem Hakiem? Pamiętam, jak z wypiekami na twarzy oglądałem filmowy sequel jego przygód Hook z Robinem Williamsem w roli podtatusiałego Piotrusia. Z nieco mniejszą przyjemnością wspominam moment, kiedy dotarło do mnie drugie znaczenie opowieści o Piotrusiu i zagubionych chłopcach, które najlepiej ilustruje poniższy obrazek:
W opowiadaniach Jakuba Ćwieka na szczęście odnajdujemy inną wersję wydarzeń. W telegraficznym skrócie, żeby nie spoilerować: oto, jak mówi jedna z postaci, Piotrusia pojebało i zastąpił on kapitana Haka w roli szefa piratów chcących uśmiercić Chłopców. Dzwoneczek przejmuje dowodzenie i wraz z bandą niesfornych urwisów przenosi się do naszej rzeczywistości, gdzie stara się związać koniec z końcem i stworzyć im namiastkę domu i drugą Nibylandię. Chłopcy rosną i fizycznie mężnieją, w głębi serca pozostając jednak beztroskimi - choć już niekoniecznie niewinnymi - wyrostkami.
Znajdziemy tu wiele z tego, o czym marzy każdy dorastający chłopak: motocykle, walki na noże, przygody, rozróby, przekleństwa, wódę, narkotyki i seks. W różnych proporcjach i niekoniecznie w tej kolejności.
Chłopcy byli pierwszym dziełem Jakuba Ćwieka, na jaki natrafiłem. Spodobało mi się tak bardzo, że nie trzeba było mnie długo namawiać na kolejne książki spod pióra tego jakże płodnego autora młodego pokolenia (14 wydanych pozycji w ciągu niespełna dziewięciu lat!). Niebawem pokuszę się o zrecenzowanie Dreszcza i Ofensywy szulerów, na swoją kolejkę do przeczytania czeka chwalona przez wszystkich kwadrologia Kłamcy. Ale, ale - teraz o Chłopcach.
Pierwsza część wpadła mi w ręce mniej-więcej przed rokiem (może półtora roku temu), kolejną kupiłem bez wahania zaraz po jej wydaniu. Jako, że z perspektywy czasu nie potrafię ze stuprocentową pewnością przyporządkować poszczególnych opowiadań do konkretnego tomu, pozwolę sobie zrecenzować je jako całość.
W nadawaniu opowiadaniom tytułów Ćwiek zastosował zabieg, który trudno mi nazwać innym słowem, niż ZAJEBISTY. Poszczególne utwory noszą mianowicie tytuły pochodzące od hasełek modnych wśród przekonanej o swojej niesłychanej dorosłości gówniażerii popularnie nazywanej dziś (choć nie do końca wiem, przez kogo) gimbazą. A więc, możemy przeczytać opowiadania: Będziesz to prał!; Twój stary; Boidupy; Kto się przezywa... i tak dalej. Już za ten w gruncie rzeczy niewielki, acz pomysłowy, zabieg autor mocno u mnie zapunktował. A to punktowanie miało się dopiero zacząć... Bo plusów jest bardzo dużo! Na początku należy jednak ustalić jedną bardzo istotną rzecz: sięgając po Chłopców musicie mieć świadomość tego, czego możecie oczekiwać. Jeżeli szukacie ambitnej, wysublimowanej literatury z głębokim przesłaniem albo solidną dawką poezji (choć tę można w niej znaleźć... w pewnym sensie), czym prędzej odłóżcie tę książkę i poczekajcie na odpowiedni nastrój! Jeśli jednak tym, czego poszukujecie, jest kawał niekoniecznie wymagającej, acz barwnej i pełnej polotu Rozrywki (świadomie wielką literą) - jesteście w domu!
Wielu krytyków zarzuca Ćwiekowi niedociągnięcia w jego pisarstwie, niedobór opisów i przedialogizowanie formy. Tu kłania się to, o czym pisałem przed chwilą, a więc oczekiwania, bowiem kiedy szukamy w książce ni mniej, ni więcej, a lekkiej przyjemności i zabawy, taki styl pisania zamienia się w niebagatelny walor. To w dużej mierze dzięki niemu objętość stron pozostałych do zakończenia książek topnieje w oczach! Kończąc wątek warstwy językowej: Chłopcy nie są pozycją dla kogoś, komu przeszkadza duże nagromadzenie słów powszechnie uznawanych za wulgarne lub obraźliwe. Mnie nie przeszkadza w żadnej mierze.
Kolejnym plusem Chłopców jest niesłychana barwność głównych bohaterów. Nie sposób nie polubić ogromnego i wulgarnego, ale zabawnego, szczerego i prostolinijnego Kędziora. Niemy Milczek urzeka celnością wygłaszanych na migi i werbalizowanych przez inne postaci puent. Mały Kubuś jest natomiast bardziej dorosły, niż większość otaczających go dryblasów.
Kolorytu nie brakuje również światowi przedstawionemu. Elementy magicznego realizmu zostały zaimplementowane do pozornie codziennej, polskiej rzeczywistości z godną podziwu biegłością, dzięki czemu czytelnik od razu je kupuje i woła o więcej! Wątki dilerki magicznym pyłem, wojen motocyklowych gangów i niepokojącego przejścia przez wymiary nazywanego tu Skrótem przyprawiają czytelnika o wypieki na twarzy.
Czy to książka bez wad? Nie do końca. Mnie osobiście rzucił się w oczy fakt pewnego zachwiania równowagi przy kreacji postaci. O tyle, o ile główni bohaterowie są bardzo barwnie nakreśleni, o tyle postacie drugoplanowe i przeciwnicy Zagubionych Chłopców są nieco bezbarwni i schematyczni. Nie przeszkadza to jednak w pochłanianiu kolejnych przygód głównych bohaterów z ogromną przyjemnością.
Mocno niepokoi ostatnie opowiadanie Chłopców 2, nazwane ku mojemu przerażeniu Epilogiem. Nie mogę napisać zbyt wiele o źródle tego niepokoju, aby nie spoilerować, niech starczy więc to, że w pewnym momencie na głos powiedziałem: No bez jaj! Na szczęście autor (może tknięty wyrzutami sumienia) śpieszy z wyjaśnieniami w Posłowiu, w którym pada zdanie, na jakie czeka każdy czytelnik po otrzymaniu takiej dawki rozrywki: Oczywiście, to nie koniec. Dzwoneczek i Chłopcy wrócą. Czekam z niecierpliwością.
Podsumowując: Chłopcy i Chłopcy 2 to ogromna dawka czystej przyjemności z czytania, w której każdy facet (a myślę, że również lwia część Pań) odnajdzie niepohamowaną zabawę. Były momenty, w których śmiałem się na głos, w innych z wypiekami na twarzy śledziłem bieg wypadków. Z czystym sumieniem odkładam tę książkę na półkę z moimi ulubionymi pozycjami literatury popularnej ostatnich lat i szczerze polecam!
Dan Brown. Człowiek, który przed jedenastu laty przebojem wdarł się na szczyty list bestsellerów z Kodem Leonarda da Vinci, w czym bez cienia wątpliwości pomogli mu tworzący szum wokół tematu katoliccy konserwatyści. Dziś ponoć najpopularniejszy pisarz na świecie.
Jednym tchem połknąłem wspomniany Kod... i Anioły i Demony. Kiedy natrafiłem w Internecie na pierwsze wzmianki o planowanym wydaniu kolejnej książki z profesorem Robertem Langdonem w roli głównej, wprost nie mogłem się doczekać. Twórczość Browna mogę chyba śmiało określić mianem absolutnego topu na półce z lekką, nieszczególnie wymagającą powieścią akcji. Oczekiwanie nie było krótkie, lecz oto nadszedł dzień wigilii Bożego Narodzenia roku pańskiego 2013: moja siostra znalazła pod świątecznym drzewkiem właśnie Inferno, a ja stałem się pierwszym, który ustawił się w kolejce do jego pożyczenia.
Powieść czyta się szybko, choć niestety muszę przyznać, że tym razem sprawdzony wcześniej schemat zaczął mnie męczyć już w trakcie jej czytania. Robert Langdon znów trafia na trop ogólnoświatowej afery, za którą znów stoi tajemnicza organizacja (której częścią znowu jest nietypowy "główny cyngiel" będący narzędziem prawdziwego "głównego złego"), w której wyrolowaniu znowu pomaga mu piękna kobieta. Ach, tak - całość znowu jest okraszona opisami dzieł sztuki i architektury, w myśl przyświecającej autorowi idei nauki poprzez zabawę.
Nie od dziś wiadomo, iż Dan Brown dysponuje niezwykle lekkim piórem, dlatego też pomimo wrażenia jedzenia wczorajszego obiadu, idzie to sprawnie (aczkolwiek kilka razy złapałem się na omijaniu wzrokiem przydługich opisów). Razem z autorem i opisaną przez niego historią przemykamy przez kolejne sceny, by trafić aż do kulminacyjnego punktu fabuły. I tu dopiero zaczyna się iście dantejska katastrofa.
Przyznam, że przed przeczytaniem powieści sięgnąłem po kilka recenzji. Zauważyłem, że wszyscy ich autorzy zwrócili szczególną uwagę na jej zakończenie. Niektórzy chwalili autora za nieprzewidywalność, inni zaś odżegnywali go od czci i wiary, nikt jednak nie przechodził nad tą częścią utworu obojętnie. Z rosnącym zainteresowaniem zbliżałem się do niej, by srodze się zawieść.
W moim przypadku wyglądało to tak: emocje rosły, wszystko zmierzało do faktycznie niespodziewanego wcześniej rozstrzygnięcia, gdy nagle autor wykonał zwrot o 180 stopni i zaserwował jeszcze inną jego wersję. Równie nieprzewidywalną, co... słabą. Napięcie opadło jak sflaczały balon, pozostawiając w sobie zawód.
Podsumowując: Inferno to kolejny rzemieślniczy twór Browna. Książkę (wyjąwszy wspomniane ostatnie sceny) czyta się z przyjemnością, choć nie sposób nie zwrócić uwagi na powtarzalność i schematyczność autora. Jednym zdaniem: Nie najgorsza książka została zepsuta przez bardzo słabe zakończenie.
Nigdy nie byłem wielkim fanem tenisa, zawsze wolałem zespołowe dyscypliny sportu. Niemniej, od dłuższego już czasu łapczywie pochłaniam biografie i autobiografie wielkich sportowego świata. Kwestią czasu było, kiedy natknę się na Open.
Andre Agassi. Legenda nawet dla mnie, tenisowego ignoranta. Jak dziś pamiętam jego ciągłe zmagania z Samprasem o miano najlepszego tenisisty świata. Z jaką pasją oni walczyli!
Pasją? Nie. To właśnie jest jedno z cukierkowych złudzeń, które Andre Agassi z brutalną szczerością rozwiewa w swojej autobiografii. Już od pierwszych stron czytelnik zostaje wręcz zmieciony przez tchnącą z nich falę złożoną z mieszaniny rezygnacji, desperacji, zagubienia i marazmu oraz ciągłego, wszechobecnego bólu. Muszę przyznać, że nie takie wyobrażenia skłoniły mnie do marzeń o pracy w sporcie... I jej ostatecznego podjęcia.
Open to coś więcej, niż opowieść o świecie tenisa. Tenis przenika każdy jej milimetr - tak, jak przenikał każdą sekundę życia Agassiego - ale równocześnie jest tylko tłem dla historii młodego, zagubionego człowieka i jego zmagań z niewiarygodnym ciężarem, jakim są niezrealizowane marzenia ojca patrzącego na swoją latorośl z iście chorą ambicją.
Kompozycja tekstu to majstersztyk. Agassi, niczym Alfred Hitchcock, zaczyna od solidnego walnięcia czytelnika drzwiami prosto w twarz, a później jest tylko mocniej. Po przeczytaniu kilku stron miałem wrażenie, że najcięższa bomba została już odpalona - oto wielki A.A. nienawidzi tenisa! Szok! A jednak: płynnie opowiadająca się historia odsłania wiele dalszych wątków, łączących się w nietuzinkowy obraz.
Co ważne dla mnie w biografiach sportowców, opisy kolejnych dziesiątek meczów (czy też pojedynczych uderzeń piłki) nie są monotonne. Autor opisuje je w naturalny, płynny sposób, który w pełni uzasadnia powracające wątki; ilustruje, jak wielki wpływ na życie Agassiego miał tenis, lecz również to, jak bardzo jego pozaboiskowe przeżycia wpływały na obraz jego gry.
Polska wersja książki została wydana przez wydawnictwo Bukowy Las. Pomijając fakt, że nieodmiennie śmieszy mnie ta nazwa (zawsze dopowiadam sobie: ...został wycięty, by ją wydrukować), wykonano kawał solidnej roboty. Może bez fajerwerków, ale nie brakuje niczego, co być powinno. Okładka przyciąga uwagę, portretowe zdjęcie autora i jego głębokie, zmęczone spojrzenie nie pozwalają przejść obojętnie. Z czystym sumieniem polecam tę pozycję nie tylko fanom sportu.